Kociaki i rękawice

Było piękne wrześniowe popołudnie. Wracając z pracy zatrzymałam się u babci na obiad. Drzewa złocące się za oknem, cynamonowy zapach knedli ze śliwkami przeniosły mnie niepostrzeżenie do dziecięcych lat. Sielsko. Z zadumy wyrwał mnie znajomy dzwonek telefonu.

– Kasiu, usłyszałam głos męża – tutaj niedaleko parku, gdzie droga skręca na osiedle, ktoś wypuścił na ulice małe kotki. Jednego już potrącił samochód. Próbujemy je z tatą złapać. Czy możesz przyjechać nam pomóc? Weź transporterek.

Park, w pobliżu którego łapaliśmy kociaki

Nie zastanawiając się długo, porzuciłam wspomnienia z dzieciństwa, knedle, porwałam transporterek, kilka saszetek karmy, w biegu przeprosiłam babcię za zamieszanie i uspakajając, że za chwilę wrócę dokończyć obiad, popędziłam do samochodu. 

Jeszcze trochę jesieni

Przy bocznej, ale dość ruchliwej drodze biegnącej wzdłuż parku, który w tym miejscu przypominał bardziej las, zarośnięty wysokimi trawami i niepielęgnowanymi od lat krzewami, zobaczyłam Mariusza i tatę. Na dużym kamieniu leżącym przy drodze, ktoś ułożył skulone ciałko malutkiego białego kotka, potrąconego przez samochód. Już miałam coś powiedzieć, kiedy Mariusz przycisnąwszy palec do ust, drugą ręką wskazał mi przyczajone w krzaku głogu dwie puchate, umorusane kuleczki, patrzące w naszą stronę przerażonymi oczami. 

– One bardzo się boją, wyszeptał. Próbowaliśmy je złapać, ale bezskutecznie. Trzeba to zrobić jakimś sposobem. Odejdźmy dalej od tego kamienia, zaraz obydwa podejdą do tego kociaka, na nim leżącego i przy nim usiądą, zobaczysz. 

Tak też się stało. Gdy tylko stanęliśmy w bezpiecznej dla kotów odległości, maluchy wskoczyły na kamień i zaczęły przyglądać się zabitemu kotkowi. Wyglądało to żałośne, jakby próbowały sprawdzić, czy może jeszcze żyje, otoczyć go opieką. 

– Zróbmy tak – zaproponował Mariusz – odgońmy je trochę dalej od drogi, tam do lasku na wzgórzu. Będzie nam łatwiej je złapać, bez ryzyka, że któryś wpadnie pod samochód. 

Plan był może i dobry, ale jak się za chwilę okazało, bardzo trudny do zrealizowania. Jego pierwsza część – odpędzenie kotków od drogi poszła w miarę łatwo. Natomiast łapanie było prawdziwą zabawą „w kotka i myszkę”, w nieco odmienionych rolach. Biegaliśmy z Mariuszem w tę i z powrotem, nieudolnie testowaliśmy zrobiony naprędce z Mariuszowego swetra „łapak”, rzucaliśmy się na trawę. Wszystko na nic… Kociaki, choć zdyszane równie mocno jak my, ciągle były górą. 

Postanowiliśmy jednak nie poddawać się zbyt szybko. W pewnym momencie udało nam się zapędzić jednego z nich w przysłowiowy „kozi róg”. Kotek, któremu drogę z jednej strony odciął stary kolejowy most, był niemal na wyciągnięcie rąk. Mariusz jednym susem skoczył do kociaka i przycisnął go obydwoma rękami do ziemi. Jednak to, co się stało chwilę później, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Maleńka, puchata, zdawałoby się bezbronna kulka, zaczęła syczeć, warczeć i prychać wijąc się przy tym jak wąż, drapiąc i kąsając na oślep. Przerażony i zaskoczony Mariusz krzywił się z bólu i próbował tak uchwycić kociaka, by ten, nie miał szans się poruszać. Nie było to jednak łatwe. Chcąc ratować męża i sytuację pośpieszyłam z pomocą. Ale nawet cztery ręce nie były w stanie zapanować nad maluchem, który, przeświadczony, że walczy o życie, gryzł i drapał jeszcze dotkliwiej. Gdy wbił się swoimi ostrymi ząbkami w opuszek mojego wskazującego palca tak, że miałam wrażenie, że za chwilę przegryzie go a wylot, puściłam. W tym samym momencie odskoczył i Mariusz. Patrzyliśmy na siebie osłupiali z wrażenia. Kot tymczasem pognał nie tracąc ani sekundy i ukrył się głęboko w zaroślach. Zrozumieliśmy, że nie mamy szans. 

Podrapani, obolali, z rękami całymi we krwi, wracaliśmy do samochodu. Musieliśmy do prawdy wyglądać żałośnie, bo czekający z otwartym transporterkiem teść, aż zaniemówił, gdy nas zobaczył. 

– Łapaliście małe koty, czy może jakiegoś niedźwiedzia? – wyjąkał wreszcie. 

Obydwie dłonie, przede wszystkim opuszki, mieliśmy dotkliwie poranione. Moje potargane rajstopy i sukienka (dopiero w tej chwili przyszło mi do głowy, że to mało odpowiedni strój do akcji, która właśnie się odbyła), rozczochrane włosy z powkręcanymi kawałkami patyków i liści dopełniały ten tragi-komiczny obraz. Mariusz z zielonymi od trawy kolanami i powyciąganym swetrem-łapką w zakrwawionych rękach prezentował się „równie dobrze”. 

– To był tylko jeden malutki kotek, zapewniamy – odpowiedzieliśmy zgodnym chórem. 

Od tamtego pamiętnego dnia, z pozoru bardzo odległe od siebie w moim odczuciu słowa: koty i rękawice, przybliżyły się zdecydowanie. Doświadczywszy na własnej skórze, co potrafi zrobić mały, przestraszony kotek, zawsze wozimy ze sobą profesjonalny zestaw łapacza – mocne ogrodowe rękawice są, obok innych potrzebnych rzeczy, po prostu niezbędne.

Ale pewnie jesteście ciekawi, czy historia dwóch kociaków znalezionych w parku miała ciąg dalszy. Rzecz jasna! Nie poddaliśmy się pomimo wszystko! Do drugiego starcia przygotowaliśmy się już właściwie. Po kotki przyjechałam późnym popołudniem, razem z Beatką, kuzynką Mariusza. Pomimo profesjonalnego stroju i ekwipunku, sukces był tylko połowiczny. Zdołałyśmy schwytać tylko jednego kociaka, a dokładniej koteczkę (trikolorki czy też szylkretki – czyli kotki o umaszczeniu biało-rudo-czarnym to zawsze dziewczynki, kwestia genetyczna). Jej brata, pomimo wszelkich zabiegów i starań, złapać się nie udało. Gdy zaczęło się robić ciemno, byłyśmy zrozpaczone. Jak zostawić tego malucha samego? Nie było innego wyjścia. 

Powracałyśmy po niego codziennie, bez efektu. Kotek się wystraszył i gdy tylko widział kogokolwiek (a ekipa dzielnych łapaczy i karmicieli się powiększała), czmychał co sił w łapach. Nie wiedziałam, co robić. Byłam zrozpaczona (z powodu trwającej akcji opóźniliśmy o kilka dni nasz wyjazd na urlop, nie mogłabym spokojne odpoczywać, wiedząc, że ten maluch siedzi tam sam przestraszony i głodny). 

I niespodziewanie sprawa, szczęśliwie rozwiązała się sama. Okazało się, dzięki śledztwu przeprowadzonemu przez siostrę Mariusza, która wespół z teściem przejęła dowodzenie nad akcją, gdy my postanowiliśmy wreszcie wyjechać, że w jednym z pobliskich garaży, ktoś codziennie reperuje samochody. Wiedziony ciekawością i pewnie apetytem na pozostawiane smakołyki kociak zaprzyjaźnił się z właścicielem, którego kolega, poszukiwał akurat kota. 

Historia z happy endem

Wrzesień w Gościńcu

Komentarze