Odkąd sięgam pamięcią

Odkąd sięgam pamięcią w moim domu rodzinnym zawsze były zwierzęta…  I zawsze były dobrze traktowane, bez względu na to czy były to zwierzęta gospodarskie, czy też te, o których zwykliśmy myśleć w kategoriach „kanapowe”. Wychowałam się w małym miasteczku, w zasadzie na jego obrzeżach, a więc krajobraz mojego dzieciństwa to pola poprzecinane miedzami i małymi laskami. Łąka z rzeką i rozlewiskami wokół jej dawnego, nieuregulowanego koryta. Małe drewniane mostki, chyboczące się na wszystkie strony i przyprawiające śmiałków próbujących przedostać się suchą nogą na drugą stronę spokojnie płynącej, ale dość głębokiej rzeczki, o ciarki na całym ciele… No i oczywiście, główna atrakcja – stary, zarośnięty młyn – miejsce zapomniane przez dorosłych, lecz w żadnym wypadku przez dzieci. Ale to wątek na inną opowieść…

Tosiek wyrzucony z samochodu na naszej ulicy

Zwierzęta. Tak, zawsze były i będą ważne w moim życiu. Koty, psy, miniaturowe króliczki znajdowałam zazwyczaj na drodze (a propos króliczków to nie pomyłka, choć wiem, że może dziwić; ludzka pomysłowość co do sposobów pozbywania się zwierząt jest nieograniczona, niestety…). Ptaki z potłuczonymi skrzydłami, małe kuny czy gronostaje wykradzione przez inne drapieżniki z norek lądowały najczęściej na grządkach w naszym ogródku. Piszczące przeraźliwie myszki, nornice, krety i inne małe stworzonka wydzierałam ze szponów kotów. Z pobliskiej rzeczki udawało mi się czasem wyłowić żółwia. Tak, żółwia, takiego tropikalnego, nie poczciwego żółwia błotnego, spotykanego w naszym klimacie. Skąd się tam wziął? Wbrew pozorom to bardzo proste – zamiast martwić się co zrobić z niechcianym już lokatorem, zawozić do ZOO, oddać do sklepu, można przecież dużo szybciej wrzucić go do pobliskiej rzeki.

Julek - maleńki gronostaj znaleziony na grządce z marchewką i cudem odkarmiony


Żółwie udało mi się wyłowić dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy nabierałam wodę z rzeki, by podlać babcine maliny. Zaskoczona pływającym na dnie wiadra żywym skarbem, pędziłam co sił, by pochwalić się babci nowym nabytkiem. Z podlewania, jak się domyślacie, były nici (albo jak kto woli… żółwie). Krótko mówiąc, zawsze skądś przytaszczyłam do domu coś żywego, potrzebującego pomocy. Dość szybko przestało to kogokolwiek dziwić. Co więcej, niosąca się szybko „wieść gminna”, działała jak reklama „rodzinnego przytułku dla wszelkich istot pokrzywdzonych”. Co jakiś czas zatem, sąsiedzi bliżsi i dalsi, podrzucali nam pacjentów.


Jastrząb gołębiarz, który spadł w ogrodzie sąsiadki i chwilowo trafił pod naszą opiekę
 
I tak już zostało. Kiedy mój obecny mąż, a wówczas jeszcze narzeczony, pytał, czy zechcę spędzić z nim resztę życia z radością się zgodziłam i niemal jednocześnie dopytywałam, czy aby na pewno jest gotów przyjąć mnie z cały aktualnym i przyszłym „dobytkiem inwentarza”. Wybuchnęliśmy śmiechem. Przyjął, bez wahania.

Kosik wyratowany z kociej paszczy


Kocim bakcylem zaraziliśmy się na dobre w 2015 roku. To znaczy od tego roku tymczasowy dom dla wszelkich kotów znalezionych zaczął działać u nas regularnie. Wcześniej zdarzały się pojedyncze przypadki, ale od września 2015 r. rozpoczął się koci sezon, który trwa nieprzerwanie.
 
Julek karmiony przez babcię specjalnym mlekiem


Staszek – kociak znaleziony na ulicy. Po lewej stronie – w chwili, gdy do nas trafił, po prawej – wracający do zdrowia pod czujnym okiem mojej mamy. Mieszkał u niej kilka lat i stanowili wyjątkowo zgraną parę

Komentarze

Prześlij komentarz