Wszystko ma jakiś początek
Tak, obiecuję, gdy tylko znajdę dobry dom dla ostatniego porzuconego kociaka, wezmę się w sobie i spiszę wszystkie historie… Opowiem Wam z przyjemnością o kotach małych, dużych i tych średnich… Opowiem i pokażę zdjęcia!... Tylko…
… jest już prawie 21.30, ciepły, choć deszczowy, lipcowy wieczór. Zmierzcha. Wracamy szczęśliwi, bo właśnie zawieźliśmy naszą ostatnią kocią sierotkę fajnej, przesympatycznej dziewczynie. Nasz Maczek zamieszkał z dostojną Melanią rasy brytyjskiej i jej wspaniałą opiekunką. Cudownie!
Zmierzch za naszym oknem (nie lipcowy, ale równie piękny) |
– Znów się udało – mówię szczęśliwa do męża, a przy tym myślę, że wreszcie będzie chwila, żeby odsapnąć, odespać (bo przecież, jak kotek chory, a to zdarza się często wśród znajd, trzeba mieć wszystko na oku). No i będzie czas popisać, tak, nie pozwolić tym historiom ulecieć, bo przecież takie emocjonujące i tak wszyscy czekają. Opowiedz, napisz, proszą. Dopytują, co nowego, jak kotki się czują. Czemu tego nie spisujesz?, upominają. Tak, teraz będzie na to czas!
Wchodzimy do domu. Padam z nóg.
– Otwórz drzwi na taras – mówię do męża – w salonie tak ciepło. I już chcę wchodzić na górę, do łazienki (tylko prysznic jest mnie w stanie jeszcze na chwilę postawić na nogi), gdy słyszę:
– Kasia, chodź szybko, w ogrodzie chyba coś miauczy… Chyba słyszę małego kota.
– Małego kota? O tej porze? Na łące? – nasz dom jest ostatni we wsi. Wokół jedynie pola poprzecinane laskami i jedni, fajni sąsiedzi. – Co Ty, to pewnie młode sowy dopominają się karmienia! Mały kot?! Niemożliwe! Skąd by się tu wziął?
– Może jednak zejdź na dół posłuchać, mnie się wydaje, że to nie sowy – odpowiada.
No więc idę. I już pierwsze zasłyszane przez okno miauknięcie daje mi stuprocentową pewność, że gdzieś w trawie, żeby nie powiedzieć w chaszczach za ogrodzeniem, przeraźliwie miauczy mały kotek… Po prostu nie mogę uwierzyć!
I co teraz? Długo zastanawiać się nie można. Biegnę do garażu po transporterek, rękawice, karmę i cały ekwipunek niezbędny do łapania kota… W tym czasie Mariusz już jest na sąsiedniej działce i z pomocą komórkowej latarki próbuje wypatrzeć malucha w zieleni. Dosłownie po chwili krzyczy:
– Jest, jest! Czarny, całkiem maleńki. Tu pod drzewem siedzi. Rękawice załóż. Bardzo się boi, cały się trzęsie, może cię podrapać. Szybko, szybko, bo coraz mocniej pada.
Więc biegnę. Już jestem przy nich. Maleńka, czarna kuleczka patrzy na mnie wielkimi niebieskimi oczkami. Schylam się i powoli wyciągam ręce. Kiciuś ze strachu kuli się jeszcze bardziej. Cichutko syka na mnie ostrzegawczo, ale nie drapie. Biedne, bezbronne maleństwo. Ma góra trzy tygodnie, może nawet jeść sam jeszcze nie potrafi. Do rana na pewno by nie dotrwał, często spotykamy tu lisy. Jest tak wystraszony, że gdy go podnoszę, zastyga bez ruchu. Po chwili jest już w transporterku. Bezpieczny! Ufff! Udało się.
Maleńki Faguś zawinięty w kocyk na moich kolanach |
Tym razem cała akcja łapania, jeden z najtrudniejszych etapów ratowania, poszła wyjątkowo sprawnie. Wracamy do domu. Jest już zupełnie ciemno. Teraz trzeba jeszcze przygotować maluchowi zaciszne i wygodne lokum, ocenić, w jakim jest stanie (domowa apteczka niezbędna, weterynarza o tej porze w naszym regionie złapać nie sposób), nakarmić, wysuszyć… A jutro niezwłocznie na wizytę kontrolną… Tak, cały proces rusza od nowa… Dziś jednak się nie wyśpię. I niczego raczej w najbliższych dniach nie napiszę…
Przed zaśnięciem przestawiam budzik na 4.30. Muszę przecież dokładnie obejrzeć i zabezpieczyć kociaka przed wyjściem do pracy. I po co było snuć w samochodzie wątek: Ciekawe, kiedy znajdziemy następnego… Samospełniające się proroctwo? Czy ktoś „dopomógł” kociakowi znaleźć się w takim położeniu (sam tu dostać się nie miał szans)? Jaka „dobra dusza” wrzuciła go do przydrożnego rowu? No i dlaczego akurat przed naszym domem? Pytania bez odpowiedzi. W kocich historiach takich wiele! Niestety.
Faguś na spacerze po kilku dniach przebywania w Gościńcu |
Wszystko ma jakiś początek oraz Zazwyczaj początki bywają niełatwe – te dwie sentencje plątały mi się w głowie tej nocy, gdzieś na granicy jawy i snu. Dobrze, postanowione! Piszę bloga! Już nie ma odwołania ani wymówek! Najlepiej zacznę od zaraz. I może w tym właśnie będzie tkwiła uwodzicielska moc zamieszczonych w nim historii, że kreślone będą przy czynnym współudziale łapek spoglądającego ciekawsko zza mojego ramienia kociątka i kolejnych naszych podopiecznych… (Bo jakoś nie wątpię, że prędzej czy później będą).
Postaram się podarować Wam jak najwięcej opowieści. Sięgnę pamięcią do tych, które wydarzyły się znacznie wcześniej niż „uruchomienie” bloga. Chciałoby się powiedzieć, że „dawno, dawno temu…”. Ale wcale w aż tak odległą przeszłość powracać nie muszę – pierwsze kociaki trafiły do Gościńca latem 2015 r. Czas biegnie bardzo szybko, a ilość kotów, jaką „ugościliśmy” od tamtej pory zadziwiła nawet mnie (rejestr gości skrupulatnie prowadzony przeze mnie i moją przyjaciółkę Karinę, która również „tymczasuje” znajdy i dzielnie pomaga mi we wszystkich „kocich akcjach ratunkowych”, dokumentuje, że przekroczyliśmy 40). Stąd wrażenie, że pewne historie działy się lata wstecz.
Nie jestem pewna, czy uda mi się minione opowieści bardzo precyzyjnie osadzić w czasie (a chwilę zejdzie nim zacznę pisać na bieżąco – koty zawsze górą, kiedy coś się dzieje, pisanie schodzi często na dalszy plan, cóż przekonywać nie muszę, że życie najcenniejsze). Ale chyba nie chronologia jest tutaj najistotniejsza, prawda? Ważniejsze wydaje mi się, i tego możecie być pewni, że to, o czym piszę, faktycznie miało miejsce. Kocich historii nie można „między bajki włożyć”!
Jesteście gotowi? Zaczynamy?
A co z tego wyjdzie? – jeszcze sama nie wiem!
Zobaczymy!
Komentarze
Prześlij komentarz