Historia lubi się powtarzać
Okazuje się, że ta znana i prawdziwa maksyma, odnosi się również do historii kocich.
Jedziemy razem z Mariuszem i znaną Wam już Beatką samochodem do nauki jazdy. Prowadzi kursantka, czyli Beti. Mariusz w roli instruktora. Ja na tylnym siedzeniu razem z Suzi, wiezioną na kontrolną, przedadopcyjną wizytę do weterynarza. Już jutro wieczorem ma po nią przyjechać nowa właścicielka.
Jedziemy i rozmawiamy o tym, jak będzie nam jej brakowało (minęły zaledwie 3 tygodnie a i tak zdążyliśmy się do niej bardzo przywiązać). Zmieniając wątek, Mariusz dodaje na zakończenie:
– Nic się nie martw, Kasiu, na pewno jeszcze nie raz znajdziemy małe kotki.
I niemal w tym samym momencie, krzyczy:
– Beti, hamuj, kot!
Beatka z całym impetem wciska hamulec. Auto niemal staje dęba i gaśnie. Na moment wszyscy zamieramy. Pierwszy przez przednią szybą wygląda Mariusz:
– Uff, siedzi na środku drogi. Nic mu się nie stało. Jest bardzo malutki.
Gdy otwieram drzwi, kotek pierzcha w pobliskie zarośla. Zza szyby słyszę jednak głos Marusza – zobacz, zobacz, tam biegnie. A obok niego jest jeszcze jeden.
Na opuszczonej posesji, na której znajduje się stary, od dawna niezamieszkany dom z pięknym, ale okropnie zaniedbanym, dużym ogrodem schronienie znalazła zapewne jakaś bezdomna kocia mama. Co się z nią stało, nigdy się nie dowiemy. Zostały jednak dwa kociaki – chudziutkie, umorusane i biedne. Nie ma wyjścia – trzeba złapać.
Dom przy którym znaleźliśmy kociaki |
Podczas gdy Mariusz z Beatką ruszają dalej na umówione spotkanie, ja pędzę po posiłki. Tym razem support zapewniają babcia, która przejmuje opiekę nad Suzi i mama – wyznaczona na głównego łapacza, hehe. Uzbrojone po zęby, ruszamy do akcji. Nie pójdzie jednak gładko. Po godzinie biegania po chaszczach, przeciskania się przez rozpadające się ogrodzenie, akrobacjach nad starą, niezabezpieczoną studnią, wokół której znajdowało się mnóstwo pustych, częściowo potłuczonych butelek po piwie i innych śmieci, jesteśmy wykończone.
Akcję co chwilę przerywają nadjeżdżające samochody – ogrodowe zarośla, wychodzą bezpośrednio na ulicę, o wypadek nietrudno. W oczach mamy widzę już zwątpienie pomieszane z irytacją. I nagle udaje mi się schwycić jednego z uciekinierów, którego niepohamowany, kilkudniowy głód zatrzymał na chwilę przy jednej z rozstawionych misek z karmą. Obydwoma rękami przyciskam go do ziemi. Kot miauczy wniebogłosy… Na pomoc z transporterkiem biegnie mama. Z trudem udaje mi się go do niego włożyć. Pomimo grubych rękawic, czuję, jak ostre ząbki, przebijają skórę moich palców. Sukces rekompensuje jednak wszystko – kotek siedzi, a właściwie rzuca się w transporterku. Jeden jest!
Zarośla, w których spędziłyśmy trochę czasu |
Z drugim, pomimo posiłków w osobie Beatki, niestety się nie udało. Wszelkie metody znane nam zawiodły, a o tym co działało się na „polu bitwy”, wiedzą tylko jej uczestnicy. Ja z pewnością nie zapomnę nigdy jednej sceny. Gdy zmęczony kot schował się do dziupli w drzewie, byłyśmy przekonane, że jest nasz. Drogę miał z każdej strony odciętą – jedyne, maleńkie wyjście zostało przez nas obstawione. Kiedy sięgałam ręką do dziury w drzewie, kot wyskoczył z niej tak nagle i z takim impetem, jakby ktoś wystrzelił go z armaty. Automatycznie odskoczyłyśmy do tyłu, potykając się o konar innego złamanego drzewa. Siedząc na ziemi, uświadomiłyśmy sobie, że nie damy rady.
Zapadał już zmrok. Jeśli chciałyśmy zdążyć na, podwójną już teraz wizytę (każdego znalezionego kociaka przed przywiezieniem do domu zabieram do weterynarza; standardowy pakiet – odrobaczanie, odpchlenie, czyszczenie uszu, obcinanie pazurków i – profilaktycznie – 3-dniowy antybiotyk, jest niezbędny; ten ostatni, choć może budzić kontrowersje – po co z pozoru zdrowego kota faszerować chemią? – niejednej przybłędzie uratował życie; kocie choroby rozwijają się najczęściej po kilku dniach, szczególne chętnie wtedy, gdy kot nagle z warunków skrajnych, gdzie ciągle z pomocą adrenaliny walczył o życie, trafi do ciepłego, przytulnego domu), trzeba było się zbierać. I znów ta sama sytuacja – najtrudniej zostawić jednego malucha. W zimne jesienne noce jego szanse na przeżycie w pojedynkę zdecydowanie maleją.
Odjeżdżamy z ciężkimi sercami. Do pani weterynarz docieramy w ostatniej chwili. Gdy staję w drzwiach z dwoma transporterkami, uśmiecha się porozumiewawczo
– Co tam znów pani znalazła…
W międzyczasie dzwoni Mariusz i jest zawiedziony połowicznym sukcesem.
– Ja to załatwię, rzuca na zakończenie rozmowy. Za 15 minut wpada do gabinetu z wielką klatką (jedyną jaka nam została) w środku której szamoce się kociak. Nie mogę uwierzyć.
Uprzedzając moje pytanie mówi:
– Złapaliśmy go z Rafałem (kolegą, który akurat przejeżdżał i widząc nasz samochód zaparkowany w krzakach, postanowił sprawdzić, czy coś złego się nie zdarzyło) sposobem. Rafał poświecił mu w oczy latarką, a ja podszedłem od tyłu i bez problemu go chwyciłem. Wszystko trwało maksymalnie 3 minuty…
Pusio i Morusek - jeszcze trochę przestraszeni |
Późnym wieczorem docieramy do domu. Kociaki na czas kwarantanny trafiają do klatki, którą umieszczamy w łazience. Gabinet Mariusza – kocia przechowalnia nr 1, jest już zajęta przez Suzi.
Wszystko zaczyna się zatem od nowa – obserwacja, oswajanie, nauka korzystania z kuwety, drapaka, itd.
Puszek i Morusek - całkiem udomowieni |
Komentarze
Prześlij komentarz