Nieszczęscia chodzą parami

W przypadku kotów chyba raczej całymi stadami… Całymi kocimi rodzinami, a te najczęściej liczą sobie 5-6 członków. I niestety większość tych nieszczęść sprowadzają na koty ludzie. Tak, właśnie ludzka nieodpowiedzialność, niefrasobliwość, niedbalstwo, a czasem nawet złośliwość i całkowity brak empatii  decydują o smutnym losie zwierząt. Ale nad tym nie chcę się rozwodzić. To temat smutny i bardzo wielowątkowy. Możemy się o tym przekonać na każdym kroku – na informacje o tym, co człowiek był w stanie zrobić zwierzęciu, natykamy się wszędzie. Uczucie bezradności, które mi wówczas towarzyszy, jest paraliżujące. Nie chcę zatem roztrząsać, tego co robią inni, a skoncentrować na tym, co mogę zrobić sama, czemu mogę zapobiec, co powstrzymać. Każde działanie na plus, choćby najmniejsze, ma w moim przekonaniu sens. Każde pozwala, uczynić świat, choć odrobinę, lepszym.

Wczesnym popołudniem dzwoni telefon. Na ekranie wyświetla się numer Pani Sabiny, u której dobry dom znalazł wspomniany wcześniej Pusio. Nie mogę odebrać, jestem w pracy. Piszę zatem smsa. I po chwili dostaję odpowiedź i zdjęcie. Pani Sabina, idąc rano wyrzucić śmieci, znalazła tuż obok kontenerów zapakowany, „miauczący” karton. W nim, jak się za moment okazało, kocią-mamę wraz z czterema jednodniowymi oseskami…

Brak słów!? Tak w takich chwilach niewiele przychodzi do głowy. Zaraz później pojawia się złość, irytacja. I chciałoby się powiedzieć aż za dużo… Ale przecież i te uczucia niewiele zmienią. Osoby, która w taki sposób pozbyła się „problemu”, najprawdopodobniej nie znajdziemy. A teraz działać trzeba szybko. U Pani Sabiny kociaki nie mogą zostać. Ma, oprócz czworonogów, dwójkę małych dzieci, mieszka w niewielkim mieszkaniu. Oddanie kotków pod opiekę schroniska czy fundacji oznacza niemal w 100% uśpienie maluchów (tak mówią przepisy prawa – ślepe mioty mają być usypiane) i niezwykle ciężkie chwile dla kociej-mamy. Od razu zatem weryfikują się moje plany na popołudnie – prosto z pracy jadę do Świętochłowic… W całej akcji na szczęście postanawia mi towarzyszyć moja nieprzeceniona w sprawach kocich i wszelkich innych, przyjaciółka Karina. O jak dobrze, momentalnie robi mi się lżej na sercu – razem jednak łatwiej.

Kociaki są naprawdę maleńkie. Koteczka, trikolorka, śliczna, ale tak wychudzona i zaniedbana, że przykro patrzeć. Zabieram całą rodzinę do dużego transporterka, który zwykłam już wozić w bagażniku, ot tak, na wszelki wypadek. Jedziemy prosto do zaprzyjaźnionego weterynarza (tak, tak w Świętochłowicach jak w wielu innych śląskich miastach, mamy już zaprzyjaźnionych weterynarzy).

W drodze do mojego domu, a ta dość długa, uzgadniamy z Kariną telefonicznie (bo każda jedzie swoim autem prosto z pracy) plan działania. Dobry plan to zawsze połowa sukcesu!

Póki co, czyli przez najbliższe pięć dni (bo później wyjeżdżamy na urlop – a znajdowanie  kociaków na chwilę przed wyjazdem należy już do naszej tradycji) kotki zostaną u mnie. Dalej, jeśli  inna opcja nie pojawi się na horyzoncie, podczas naszej nieobecności zaopiekuje się nimi Pan Łukasz, weterynarz, który zaoferował nam pomoc (tak, zdarza się jeszcze, choć nie jest to częste, więc tym bardziej doceniam, że istnieją lekarze weterynarii z powołania!).

Tymczasem w biegu i ferworze walki udaje nam się kotki ulokować w wygodnej, przestronnej klatce, w której maluchy będą bezpieczne a kocia-mama swobodnie zdołała się do niej dostać i wyjść.

A tutaj zdjęcia kociej rodziny zaraz po zameldowaniu w nowym, tymczasowym M:

Pysia z maleństwami

I jeszcze maleńka, mieszcząca się na dłoni Poli:


Maleńka Poli

Komentarze