Pysina niespodzianka

Zanim zdradzę Wam, jak się potoczyły dalsze losy Pysinego i Suzinego przychówku oraz samych kocich mam, opowiem jeszcze pewną historię z dreszczykiem.

Kolejny słoneczny sobotni poranek (Pysia i jej maluchy mieszkały z nami przez niemal dwa miesiące, więc trochę tych poranków wspólnych było). Ciepło i pięknie. Mariusz o świcie popędził, gdzieś w Polskę. W domu, oprócz Kacpra same „baby” (w tym tylko jedna na dwóch nogach i bez ogona). Wskakuję w spodenki i t-shirt i lecę przywitać zwierzaki.

Polunia poznaje świat

Otwieram drzwi do gabinetu Mariusza – najwygodniejszej i najchętniej wykorzystywanej kociarni – i w tym samym momencie do moich uszu dobiega odgłos intensywnego, uporczywego drapania. Zaniepokojona ogarniam wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu maluchów. Może któraś kicia gdzieś wpadła, utknęła i się szamoce. Gdy wchodzę do pokoju, chrobot milknie, a trzy kocięce pary oczu spoglądają na mnie z zaciekawieniem. Wszystkie na miejscu. Pysia też spokojnie leży sobie na poduszce. O co chodzi? Może to w spiżarni? Gabinet Mariusza sąsiaduje z garażo-spiżarnio-przechowalnią. Po prostu połączony z domem garaż zaadoptowaliśmy na pomieszczenie gospodarcze, które najczęściej pełni również rolę „kociego zaplecza” albo izolatki. Jest tam ciepło i przytulnie, jak w pokoju. Dodatkowo ma aż dwa wyjścia (super wygodna sprawa z perspektywy opieki nad kotami). Zatem czemu nie udostępnić takiej przestrzeni zwierzakom w potrzebie?  Idę zatem sprawdzić, co dzieje się za ścianą. Ale ku mojemu zdziwieniu tutaj też cisza i spokój. Przesłyszałam się?

Wracam do kuchni przyszykować kotom śniadanie i po chwili znów wchodzę do „kociarni”. W drzwiach staję przerażona. Coś z całych sił drapie, targa i szamoce się. Odgłosy ewidentnie dochodzą z kąta pokoju, zza pufy. Skrobanie jest tak mocne i intensywne, jakby coś chciało wydrapać w meblu dziurę. Patrzę na kociaki – wszystkie na legowisku. Czuję jak zaczyna robić mi się ciepło… Coś na pewno siedzi ukryte za pufą. Niewątpliwie! Tylko co? Musi być dość duże i silne, bo mebel prawie podskakuje…  Co robić? Coraz więcej myśli nabiega mi do głowy w tempie ekspresowym. Ogarnia mnie strach. Co jeśli to jakaś kuna albo inne tego typu zwierzę? Mieszkamy przy lasku, wokół pola i zarośla – wleźć mogło prawie wszystko…  Jak ja tego gościa wyproszę z domu? Czy w panice może mnie ugryźć?

Pierwsze co robię – przenoszę kociaki. Równocześnie w głowie układam plan akcji. Wszystko toczy się bardzo szybko. Biegnę na górę do garderoby. W pośpiechu wkładam na siebie dwie pary spodni, grubą bluzę z polara. W przedpokoju łapię ogrodowe rękawice, ubieram buty. Tak przyodziana, zlana potem – i z gorąca (na dworze ponad 25°C) i z wrażenia, z kocem-tarczą w ręce, wchodzę o pokoju.

Drapie?

Drapie!

Nie ma wyjścia. Trzeba sprawdzić, co to. Ostrożnie podchodzę do pufy. Chrobot ustaje. Cisza, jak makiem zasiał. Chyba słyszę bicie własnego serca… Delikatnie odsuwam mebel. Cisza. Zaglądam za. Nic. Robię krok w tył i czekam. Zaczyna skrobać. Odsuwam siedzisko jeszcze bardziej i lekko unoszę do góry. Jest. Spod pufy wystaje maleńki czarny, ogonek. Uff to na pewno nie „kunowate”. Unoszę jeszcze wyżej i widzę „nieproszonego gościa w pełnej okazałości”. To malutki przerażony krecik… Co za ulga! Przestawiam pufę w inne miejsce i siadam z wrażenia na podłodze:

– Ale mi strachu napędziłeś maluchu… Poczekaj tu chwilę grzecznie, idę po pudełko. Złapię cię i wypuszczę na wolność.

Poczekaj tu grzecznie wyglądało tak – przerażony kret ganiał po całym pokoju (wierzcie mi, kret potrafi ganiać!), a ja za nim. Z kąta w kąt, spod jednej szafki pod drugą. Po dwudziestu minutach byłam wykończona, krecik nie mniej, ale akcja zakończyła się sukcesem.

Taka sobotnia przygoda.

Czujna i łowna Pysia na kocyku

Zastanawiacie się pewnie, jak takie małe zwierzątko mogło tak mocno drapać i czy aby nie przesadzam. Nie, nie koloryzuję. Krety mają niezwykle silne łapy i pazurki. Miałam okazje dwukrotnie widzieć, jak kot upolował kreta. Zadowolony i dumny położył swoje jeszcze żywe trofeum na trawnik. W oka mgnieniu kret zakopał się pod ziemię. Zniknął w sekundzie. Wyparował jak kamfora, pozostawiając w osłupieniu mnie i kota, który jeszcze przez długi czas rozglądał się, wąchał i poszukiwał. 

Jak kret znalazł się w pokoju? To zasługa Pysi. Kocica nie była kanapową damą, tylko podwórkową, łowną kotką z charakterem. Co jakiś czas musiałam wypuszczać ją z domu, żeby sobie pobiegała i odetchnęła od żarłocznej „rebiaty”. Raz zdarzyło się, że przyniosła swoim maluchom martwą myszkę. Krecik również musiał wpaść w jej pazurki, ale szczęścia miał więcej i uszedł z życiem, przy okazji przyprawiając mnie niemal o zawał serca…

Myszka wyrwana z Pysinych pazurków


Komentarze