Kokos i Maczek

Ponieważ zdecydowana większość naszych znajd trafia do nowych domów dzięki ogłoszeniom zamieszczanym w sieci, czasem samej mi się zdarza przeglądać ogłoszenia dotyczące zwierząt. Chcę być w miarę możliwości na bieżąco, wiedzieć, co słychać w kocim świecie.

Z takich ogłoszeń można wbrew pozorom wyciągnąć wiele wniosków. Jak chociażby taki, że teoretycznie zakazany w Polsce handel „żywym towarem”, kwitnie w najlepsze i nikogo to zbytnio albo nawet wcale nie obchodzi… Ale o tym może innym razem.

Można też natrafić na ogłoszenie zatytułowane „Koty potrzebują pomocy”…  A gdy się już takie otworzy, trudno o jego treści zapomnieć. W głowie zaczyna się snuć plan – co zrobić, by pomóc. Choć odrobinę.

Z takiego ogłoszenia trafiły do nas Kokos i Maczek. Historia, pokrótce, była taka.

Kokos i Maczek - pierwsze dni w Gościńcu

O pomoc prosiły koty mieszkające w jednej z uboższych dzielnic Katowic, a dokładniej ich opiekunki, które załamane sytuacją, w przypływie bezsilności zamieściły ogłoszenie w internecie. Oto jego treść: od kilku miesięcy opiekujemy się stadem wolno żyjących kotów. Karmimy je, próbujemy leczyć, w miarę finansowych możliwości zawozimy na zabiegi sterylizacji czy kastracji. Mimo tego kotów ciągle przybywa. Jest kilka dorosłych, kilka podrostków w różnym wieku, a dwa dni temu do stada dołączyła kotka z szóstką 4-tygodniowych maluchów. Nie wiemy, co dalej robić. Prosimy o pomoc. Same już dłużej nie damy rady.

Do opisu dołączonych było kilka zdjęć średnio zadbanych, umorusanych maluchów.
Przez moment się zawahałam. Nie, to chyba  ponad moje siły, pomyślałam. Jednak chwilę później zapisałam, tak na wszelki wypadek, podany w ogłoszeniu numer telefonu.
Reszta wieczoru i poranna droga do pracy upłynęły na rozważaniach. Od zawsze miejscem, w którym bardzo dobrze mi się myśli, jest samochód. Na wszystkich „stopach” i czerwonych światłach sygnalizatorów przez moją głowę przetaczała się prawdziwa gonitwa myśli. Wreszcie decyzja zapadła. Po pracy zadzwonię i podjadę tam.

Tak też się stało.

Trafić na szczęście nie było trudno. Na miejscu przywitały mnie Ania i Natalia – opiekunki kociaków i autorki ogłoszenia. Wyposażone w karmę, lekarstwa i transporterek ruszyłyśmy do „kociarni”.
Na niewielkim skwerku ogrodzonym z trzech stron ścianami starych kamienic, tuż przy komórkach służących niegdyś do przechowywania węgla, drzemały wygrzewając się w słońcu cztery koty. Gdy tylko nas usłyszały, natychmiast usiadły bacznie obserwując.

– Tylko cztery? A gdzie reszta? – zapytałam.

Kociaki adoptują się i uczą życia w domu

Czekać nie trzeba było długo. Gdy tylko Natalia zaczęła „ciciać” pstrykając jednocześnie zawleczką od puszki, w jednej chwili ze wszystkich zakamarków zaczęły nadbiegać koty.
– O rany, jest ich tutaj ze dwadzieścia…

Kotów było dziewiętnaście. Duże, średnie i całkiem maleńkie. Białe, czarne, łaciate i bure. Chude i grubsze. Chore i zdrowe. Zupełnie dzikie i nieco bardziej oswojone.

Gdy dziewczyny zaczęły wykładać karmę, wszystkie jednocześnie podbiegły do misek, zaczęły się przepychać, warczeć i posykiwać. Te bardziej płochliwe porywały kawałki jedzenia i odskakiwały w ustronne miejsce. Pozostałe w mgnieniu oka opróżniały wszystkie miseczki i czekały na dokładkę.
Obraz nędzy i rozpaczy. Byłam przerażona. Jednak skoro podjęłam decyzję, że postaram się pomóc, nie mogłam się wycofać.

Uzgodniłyśmy, że najlepiej będzie, jeśli na początek wezmę do siebie dwa 3-miesięczne kociaki, w miarę oswojone i w pełni samodzielne. Ich szanse adopcyjne oceniłyśmy jako największe. W czasie niezbędnej kwarantanny (trwającej min. 10 dni) miałyśmy się wspólnie zastanowić, jak pomóc reszcie.

Co do Kokosa i Maczka – takie imiona otrzymali pierwsi szczęściarze, nie pomyliłyśmy się. Kociaki wprawdzie, jak większość kotów z ulicy odchorowały koci katar, ale nie było z nimi większych problemów. Chorobę udało się opanować bez komplikacji. Szybko zaadoptowały się też i przyzwyczaiły do mieszkania w domu, bez problemu korzystały z kuwety i po kilku dniach były już całkiem oswojone. Po dwóch tygodniach zaczęłam szukać im domów. Minęło zaledwie kilka dni i obydwa maluchy miały swoich właścicieli.

Kokos, który otrzymał nie tylko nowy dom, ale i imię – Watson – zamieszkał w Gliwicach razem z panią Joasią i panem Łukaszem.  Jest tam bardzo szczęśliwy. Ku ogromnej radości swojej opiekunki wymyśla przeróżne sztuczki, by zdobyć smakołyki.

Maczek, a obecnie Franek pojechał do Sosnowca – do przeuroczej i dostojnej brytyjskiej kocicy Melani oraz jej równie fantastycznej pani. Często do siebie piszemy i stąd wiem, że ma się obecnie, jak pączek w maśle.


Watson robi sztuczki, by dostać smakołyki (zdjęcie pani Joasi)

Za to Maczek (Franek) szybko opanował sztukę czytania... (zdjęcia z nowego domu)




Komentarze