Kolejne dni pod znakiem zapytania (z sierpnia 2016 r.)

Jak się pewnie domyślacie, kolejne dni nie przyniosły nic dobrego. Pomimo podanych antybiotyków i preparatów wspomagających odporność, obydwa kociaki rozchorowały się na całego. A że Węgielek bał się niewiele mniej niż na samym początku, podawanie leków było prawdziwym koszmarem. Pocieszenie niosła Lukrecja, która nie tylko szybciej się adoptowała i oswajała, ale też bez większych komplikacji dochodziła do formy.
 
Lukrecja szaleje na drapaku

Podczas gdy ona z dnia na dzień czuła się pod każdym względem lepiej, jego stan zdrowa i nastroje wahały się nieustannie. Aż przyszło zupełne załamanie. Choroba wzięła górę. Kiedy po powrocie  z pracy zobaczyłam, że Węgielek miał całkowicie zapchany nosek, zaklejone oczka, wysoką temperaturę, trudności z oddychaniem, wiedziałam, że jest bardzo źle. Kot charczał i prychał. Zupełnie stracił powonienie i przestał samodzielnie jeść. Czym prędzej zapakowałam go do transporterka i popędziłam do weterynarza. Pani doktor dokładnie obsłuchała malucha i z zafrasowaną miną stwierdziła, że to najprawdopodobniej zapalenie płuc. Po czym dodała, że jeśli po podanych lekach stan się przez noc nie poprawi, mam nie mieć zbyt dużych nadziei…


Płochliwy Węgielek

Rano zerwałam się jeszcze wcześniej niż zwykle. Do kociarni weszłam z duszą na ramieniu. Węgielek ledwo żył. Było znacznie gorzej…

Usiadłam załamana. W głowie znów kłębowisko myśli. Obudziłam Mariusza:

– Co robić?

– Nie ma innego wyjścia, jak tylko zawieźć go teraz do weterynarza. Jeśli zostawimy go tutaj na czas wyjścia do pracy, umrze. Pakuj go i jedziemy…

Było bardzo wcześnie, ale po raz kolejny dzięki pomocy wyjątkowych osób, w tym mojej ukochanej i niezastąpionej Kariny, którą już znacie, udało się ogarnąć całą nieprostą logistykę i na czas dostarczyć kociaka do gabinetu pani Ewy (lekarka, z ogromnym doświadczeniem w leczeniu kotów z ulicy, była naszą ostatnią nadzieją).

Dzień podszyty strachem. Godziny wlekły się, jak nigdy. Wreszcie wybiła 15.00. Co tchu pomknęłam do przychodni. Węgielek żył! I co więcej – wyglądał nieco lepiej! Uff!

Lukrecja przez cały czas opiekowała się Węgielkiem. Dzięki niej szybciej wracał do zdrowia

Pani Ewa orzekła, że niestety nie jest najlepiej, ale się nie poddamy. Wyczyściła mu zapchany nosek, wymyła oczka. Pokazała mi, jak sprowokować kichanie, które ułatwia pozbycie się nadmiaru wydzieliny (trzeba z chusteczki higienicznej zwinąć cieniutki rulonik-patyczek umoczyć go w soli fizjologicznej albo w kroplach z gentamycyną i delikatnie włożyć do każdej z dziurek nosa; smyranie powinno wywołać kichnięcia). Węgielek dostał wzmacniającą kroplówkę i został nakarmiony strzykawką (najłatwiej podaje się karmę w postaci pasztecika rozcieńczonego ciepłą wodą; taka pasta bez problemu przejdzie przez strzykawkę).

Nafaszerowany całą apteczką, ale żywy Węgielek, wrócił ze mną do domu. Decydujące miały okazać się następne dni.

Łatwo nie było. Jednak regularne podawanie leków, karmienie, czyszczenie noska, przemywanie oczu, choć dość męczące i dla opiekunki i dla pacjenta, powoli zaczęły przynosić pożądane efekty. Węgielek zdrowiał! Wychodziliśmy na prostą!


Wyluzowana Lukrecja



Komentarze