Poszukiwania stałego domu (z sierpnia/września 2016 r.)

Czas działał na korzyść kociaków. Każdy mijający dzień potwierdzał negatywny wynik testu (niestety trzeba mieć na uwadze, że wynik negatywny nie zawsze wyklucza panleukopenię – wirus pojawia się w kale dopiero po pewnym czasie; jak w przypadku wielu kocich chorób, niezbędna jest zatem kwarantanna).

Szczęśliwie Węgielek i Lukrecja nie tylko się nie rozchorowali, ale pobyt pod naszym dachem wyraźnie im służył. Węgielek, choć ciągle mniej ufny od siostry, zrobił ogromne postępy. Napady paniki zdarzały mu się coraz rzadziej, bez problemu dawał się złapać i wziąć na ręce. Siedząc z kotami przy kawie doszłyśmy z Kariną do wniosku, że przyszedł czas, by rozpocząć poszukiwania stałego domu.


Zrelaksowana  i wyspana Lukrecja


W grę wchodziła adopcja podwójna. Kociaki tak bardzo były ze sobą związane, że rozdzielenie ich było po prostu niemożliwe.

Ogłoszenia poszły w świat wszystkimi kanałami. Ku naszemu zdziwieniu, jak nigdy dotąd, przeszły bez żadnego odzewu. Jak to możliwe? Analizując wszystkie opcje, codzienne tworzyłam nowe ogłoszenie poszerzając ich zasięg. A telefon niezmiennie milczał.

Powoli zaczynało się robić nerwowo. Na horyzoncie, w perspektywie trzech tygodni, kreślił się nasz zorganizowany i zaplanowany znacznie wcześniej wyjazd na urlop. Trzeba było rozważyć zawczasu wszystkie możliwości i wybrać najlepsze rozwiązanie. Problem polegał jednak na tym, że żadne nie było optymalne. Zostawienie kociaków podczas nieobecności u nas nie wchodziło w grę, bo jak na złość nie było osoby, która mogłaby się do nas wprowadzić i przejąć opiekę. Przeniesienie kotów do Kariny, do niewielkiego mieszkanka w blokach, w którym na stale przebywają dwa inne, dorosłe koty, też budziło wątpliwości (przede wszystkim obawialiśmy się, że stres związany z dodatkową, chwilową  przeprowadzką wywoła u Węgielka nawrót choroby). Można było jeszcze wystawić ogłoszenia na każdego kociaka osobno i rozdzielić rodzeństwo. Tę opcję odradzali nam jednak wszyscy kociarze, weterynarze, zaprzyjaźnieni wolontariusze fundacji:

–  Kot z tęsknoty potrafi zagłodzić się na śmierć, popaść w depresję – argumentowali i dodawali –  To już lepiej zawieźcie je w miejsce, gdzie zostały złapane i wypuście. Łatwiej poradzą sobie na wolności niż rozdzielone…

Wypuścić? Silniejsza i sprytniejsza Lukrecja może jeszcze sobie jakoś poradzi, ale Węgielek?
 Pokona go pewnie pierwsze przeziębienie złapane po jesiennych przymrozkach.

Byliśmy rozdarci. Zegar tykał. Telefon milczał.

Wreszcie podjęliśmy decyzję. Plan awaryjny był taki – w weekend poprzedzający nasz wyjazd przewieziemy koty, wraz z całą wyprawką (co pozwoli zmniejszyć stres) do Kariny. Zamieszkają tam do czasu, kiedy znajdzie się dla nich stały dom. Takie rozwiązanie oceniliśmy jako najlepsze ze wszystkich branych pod uwagę.

A ponieważ czasu do urlopu trochę jeszcze zostało, wręcz maniakalnie tworzyłam nowe ogłoszenia.
Aż pewnego popołudnia ktoś zadzwonił:

– Dzień dobry, ja w sprawie adopcji kotów. Czy ogłoszenie aktualne? – usłyszałam męski głos.

– Tak, aktualne – potwierdziłam i od razu przeszłam do „wywiadu”.

Skąd pan dzwoni? Gdzie pan mieszka – w domu czy w bloku? Czy miał pan do czynienia z kotami? Czy mieszkanie jest przystosowane do tego, by zamieszkały w nim koty? Dlaczego chce pan przygarnąć kota, a właściwie dwa jednocześnie? Czy zgodzi się pan na podpisanie umowy adopcyjnej? Czy zdaje sobie Pan sprawę z tego, że kociaki są po przejściach i będzie trzeba poświęcić im sporo czasu? – to tylko nieliczne z zadanych przeze mnie pytań. Rozmowa trwała ponad godzinę. Oprócz całego mnóstwa pytań i wątpliwości, którymi zasypałam dzwoniącego, przedstawiałam również rzetelnie i szczegółowo historię rodzeństwa, uczulając na wyzwania, jakie mogą wiązać się z ich przygarnięciem. Pan Bartek, choć jak mniemam nieco zaskoczony serią pytań jak z karabinu, odpowiedział zadawalająco i rzeczowo na wszystkie. Przyjął do wiadomości potencjalne ryzyko związane z adopcją i spokojnie stwierdził, że jest zdecydowany zabrać kotki do siebie.

Nie widział też problemu w tym, abyśmy przyjechały ocenić warunki. Słowem – posiadał wszystkie cechy dobrego kandydata na przyszłego właściciela. Czyżby do Lukrecji i Węgielka wreszcie uśmiechnęło się szczęście?

Kociaki jak zwykle razem

Kolejne rozmowy, wizyta przedadopcyjna tylko utwierdziły nas w tym przekonaniu. Przed zawiezieniem kociaków do nowego domu zadbaliśmy o każdy detal – oprócz pełnej wyprawki, składającej się z wszystkich rzeczy, z których korzystały kociaki – od miseczki począwszy na ukochanym domku skończywszy, wyposażyliśmy naszych podopiecznych w obroże z kocimi feromonami łagodzącymi stres związany ze zmianami. Przez cały czas poprzedzający adopcję Lukrecja i Węgielek dostawali także preparaty wzmacniające odporność, których podawanie zleciliśmy nowemu opiekunowi.

I choć wszystko było zapięte na ostatni guzik, czułam jak ponownie rośnie we mnie strach… Nie umiałam go racjonalnie opanować. Zdawał mi się silniejszy od tego, który towarzyszył wcześniejszym adopcjom. Lukrecja i Węgielek mieszkały u nas zdecydowanie dłużej od pozostałych podopiecznych. Dodatkowo to, co razem przeszliśmy sprawiło, że przywiązałam się do nich bardzo mocno. Za mocno.

Moje zdenerwowanie udzieliło się także kociakom, które widząc przygotowania i pakowanie, wiedziały, że coś się święci. Gdy wszystko było gotowe, wzięłam Lukrecja i Węgielka na ręce, żeby się z nimi pożegnać. Usiadłam na chwilę na kanapie głaszcząc kociaki. I wtedy stało się coś niezwykłego – Węgielek, który do tej pory ani raz nie zamruczał, wygodnie rozciągnął się na moich kolanach i zaczął głośno mruczeć. Łzy napłynęły mi do oczu. To dobry znak, pomyślałam, przytuliłam koty, po czym włożyłam je do transporterka.

W drogę!
Lukrecja na rękach Izy


Komentarze