Światełko w tunelu (z sierpnia 2016 r.)

Polepszający się stan zdrowia kotka cieszył wszystkich, którzy znali sytuację i mocno trzymali kciuki. Ale, wierzcie mi, do zwalczenia choroby przyczyniły się nie tylko ludzkie ręce…

Lukrecja i Węgielek odpoczywają na parapecie

Wspominałam Wam już wcześniej, że kocie przyjaźnie bywają niesamowite. Związane ze sobą koty czerpią ogromną radość z przebywania razem, wspólnie bawią się, śpią itd. Koty generalnie są raczej towarzyskie. Dlatego osobom, które zgłaszając się do mnie z chęcią przygarnięcia nowego członka rodziny szczerze polecam adopcje podwójne. Do podjęcia decyzji o wzięciu dwóch mruczków przekonuję szczególnie osoby, które długo przebywają poza domem. Kociaki doskonale zajmują się sobą, lepiej znoszą rozłąkę i tęsknotę za właścicielem. Potwierdzają to wszyscy, którzy stali się szczęśliwymi właścicielami dwóch kotów, a także ci, którzy adoptowali kotka do towarzystwa pupilowi posiadanemu wcześniej (dodam, że większość kotów świetnie dogaduje się z psami).

Łobuziaki na "poskładanym" kocim domku

Że Lukrecja i Węgielek stanowili zgrane rodzeństwo, wiedziałam od samego początku. Jednak to co, działo się w czasie choroby Węgielka przeszło moje wszelkie oczekiwania… Nigdy do tej pory nie widziałam, by zwierzę tak troskliwie, wytrwale opiekowało się drugim zwierzęciem (i nie mówimy tu oczywiście o instynkcie rodzicielskim). Lukrecja, która bardzo szybko odzyskała pełnie sił, nie odstępowała chorego brata na krok. Ogrzewała go gdy miał gorączkę, myła kiedy był za słaby, by zrobić to sam, asystowała przy karmieniu i podawaniu leków. Kiedy Węgielek zaczął odzyskiwać apetyt podejmował pierwsze nieudolne próby samodzielnego jedzenia, ona podbiegała do misek jako pierwsza i pokazywała mu, co ma robić. To było po prostu niesamowite. Za każdym razem, gdy się im przyglądałam, czułam wzruszenie. Łez w oczach nie kryli też goście kociarni.

Lukrecja myjąca choreg oWęgielka

Choroba Węgielka, długa i skomplikowana, była zatem czasem pełnym emocji oscylujących od rozpaczy i przerażenia do ciepłego roztkliwienia i łez radości. Choć może nie najlepiej to zabrzmi, ale przyniosła również pewien pozytywny efekt – zupełnie zdany na człowieka Węgielek przełamał strach i powoli zaczął się oswajać. Mogłam go delikatnie wziąć na ręce, czy kolana, pogłaskać. Coraz chętniej zaczynał się również bawić (co jest najdokładniejszym wyznacznikiem zmniejszającego się poziomu stresu). Jako kompana do gry piłeczką upatrzył sobie Maciusia, sześcioletniego syna mojej przyjaciółki Izy (jako miłośnicy kotów i ochotnicy niesienia pomocy wszystkim potrzebującym zwierzakom, goszczą w naszej kociarni bardzo często i chętnie, przywożą różne kocie smakołyki, pomagają w opiece).

Po kilku pochmurnych tygodniach nad naszym domem znów zaświeciło słońce. I nic doprawdy nie zdradzało nadciągającej burzy…

Komentarze