W poszukiwaniu nowych domów

Zastanawiacie się pewnie, jak szukamy domów dla naszych podopiecznych. Hm, to sprawa, mówiąc delikatnie, nie bardzo łatwa. Póki co jesteśmy wprawdzie „na fali” i wszystkie kociaki zostały szczęśliwie adoptowane, mimo wszystko, jest to kwestia, z wielu względów stresująca i wymagająca sporego zaangażowania.

Pusio ze swoim przyjacielem (zdjęcie nadesłane przez właścicielkę kotka)

Szukamy zawsze kilkoma sposobami – po pierwsze najpierw daję znać najbliższym znajomym, ludziom wokół. Poczta pantoflowa i w tym zakresie działa niezwykle sprawnie, i to w dwie strony – ja wysyłam „w świat” informację, że mam koty albo „świat” odzywa się do mnie, że kotów szuka. Fajnie, gdy zwierzak zamieszka u kogoś, kogo się zna, komu się ufa i ma się na bieżąco informację, co nowego. Kilka razy się udało – w bliższej i  dalszej rodzinie, wśród sąsiadów, przyjaciół, znajomych z pracy etc.

Krąg osób bliskich jest jednak dość ograniczony i przy takiej liczbie potrzebujących niestety nie wystarcza.

Krok drugi – pewnie nikogo nie zaskoczę – portale społecznościowe. Na tym polu poszukiwań sukcesów mam mało, ale są. Zatem, wyznając zasadę, że każdy kociak umieszczony w dobrym domu to 100% powodzenia i satysfakcji, nie zaprzepaszczam tej szansy.

Opcja trzecia – ogłoszenia na portalach. Tu oczywiście krąg odbiorców wiadomości jest niemalże nieograniczony, jednak ryzyko i wszelkie obawy dużo większe. Wspominałam już, że akcje łapania kotów zazwyczaj nie są proste i wymagają sporej cierpliwości, poświęcenia. Gdyby ktoś jednak zapytał, co jest najtrudniejsze w niesieniu zwierzakom pomocy, jaka chwila jest największym wyzwaniem, bez wahania odpowiedziałabym: oddanie kota nowym właścicielom.

Suzi na swoim ukochanym balkonie (zdjęcie właścicielki)

Nie będę zaskoczona, jeśli Was taka odpowiedź dziwi. Kotek znalazł nowy dom – przecież to najpiękniejszy i najszczęśliwszy moment. Wyczekiwany happy end. Tak, oczywiście, w pełni się zgadzam. Cieszę się zawsze ogromnie, ale to szczęście podszyte jest niestety ogromnym lękiem, niepewnością.

Trudno te sprzeczne uczucia opisać i wyrazić w słowach. Myślę, że trzeba je po prostu przeżyć, doświadczyć. Skąd się biorą? Napiszę krótko – z ograniczonego zaufania do ludzi. Niestety, jednak ograniczonego, bo świadomości, że kot znaleziony na ulicy w większości wypadków nie trafił tam przypadkowo (nie wspominając już o kociętach wrzuconych w kartonie do śmietnika i innych skrajnych przypadkach), nie da się zagłuszyć. Z poczucia odpowiedzialności za życie i dobro zwierzaka – żywej, wrażliwej, inteligentnej istoty, tak bardzo zależnej od człowieka.

Nie chcę tutaj absolutnie nikogo urazić. Nie chcę, w żadnym wypadku,  wyrazić przekonania, że nie pokładam wiary w ludzi. Gdyby tak było, to wszystko nie miałoby najmniejszego sensu. Wiem, że nasze kociaki trafiły w dobre ręce. Mam kontakt z ich właścicielami. To fajni, wrażliwi ludzie. Bez nich nic nie udałoby się zrobić. Mimo wszystko strach ciągle gdzieś się czai. Staram się traktować go, jako uczucie pożyteczne – silnie motywuje do tego, by dokładnie przyglądać się potencjalnym chętnym, dopytywać, sprawdzać, prosić o wiadomości.

Gdy odbieram maile, telefony, mms z pozdrowieniami, z których wylewa się radość, szczęście i mruczenie – serce rośnie! To są bezcenne chwile, które dodają skrzydeł!

Strach jednak powraca jak bumerang wraz z kolejnym znalezionym podopiecznym. Musicie mi uwierzyć – po prostu nie jest łatwo powierzać życie, czasem cudem ocalone,  w czyjeś ręce.

Guziczek (a obecnie Miecio) - zadowolony w nowym domu. U góry jeszcze malutki, na dole już poważne kocisko ze swoim kumplem (zdjęcia właścicielki)

Komentarze