Co dalej? (z września 2016 r.)

W chwilach zwątpienia zazwyczaj mówi się: Spokojnie, poczekaj, będzie lepiej!
Łatwo powiedzieć czy pomyśleć, zdecydowanie trudniej wykonać… To oczywiste.

Było mi bardzo źle. Zresztą do tej pory wspomnienia o Lukrecji i Węgielku sprawiają, że łzy same napływają mi do oczu. Może wstyd się przyznać, ale są chwile, w których ogarnia mnie takie zwątpienie, że mam ochotę rzucić wszystko. Powiedzieć dość, dłużej już nie dam rady…

Wieczór. Jesienny, więc po 21.00 jest już zupełnie ciemno. Rozpakowuję walizki i segreguję pourlopowe pranie. O czym rozmyślam, chyba nie muszę Wam mówić.  Z melancholijnej zadumy wyrywa mnie telefon. Na ekranie wyświetla mi się numer kuzyna Mariusza. Odbieram:

– Cześć Kasiu, przepraszam,  że tak późno dzwonię, ale tylko ty możesz nam pomóc. W ogródku obok naszego bloku ktoś porzucił maleńkiego kotka. Miauczy w niebogłosy. Jest wystraszony, głodny. Próbowaliśmy go złapać, ale się nie udało. A wiesz, ten ogród graniczy z bardzo ruchliwą ulicą… Masz jakiś pomysł? Pomagasz jeszcze bezdomnym kociakom?...

Czuję, jak z każdym kolejnym słowem Przemka, wzrasta we mnie poczucie bezsilności i całkowity brak woli działania. Taka fala rezygnacji:

– Cześć Przemku, wybacz, ale po ostatnich wydarzeniach sądzę, że chyba jednak nie mam najlepszej ręki do kotów, może zadzwońcie po Straż Miejską. Mają obowiązek zabrać kociaka do schroniska…

Kończę rozmowę i idę do Mariusza:

– Wiesz, dzwonił Przemek, znaleźli malutkiego kota, ale powiedziałam, że go nie zabierzemy.
– Słucham? Jak to? Przecież mamy miejsce!

Fakt, Mariusz od zawsze wspierał moje kocie działania, ale do tej pory inicjatorką większości akcji byłam jednak ja (albo Karina). Taka szybka i gwałtowna riposta bardzo mnie zaskoczyła. Zanim jednak zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, Mariusz kontynuował:

– Dzwoń do Przemka i powiedz, że jutro przyjedziesz po niego z klatką łapką. Tylko niech mu dadzą więcej jedzenia i jakieś pudełko wystawią, żeby miał gdzie przenocować i nie szukał innego schronienia po nocy…

Ton był tak stanowczy, że nawet przez myśl mi nie przeszło oponować.

Jak się domyślacie, następnego dnia wróciłam do domu z wyjątkowo uroczym Brunonem – 6-tygodniowym kociakiem, wcale nie dzikim, tylko bardzo przerażonym. O takim:

Bruno wygrzewa się w słoneczku

Ale nie myślcie przypadkiem, że wraz z kolejnym podopiecznym, spłynęło po mnie zupełnie to, co wydarzyło się wcześniej. Nie, absolutnie. Takich spraw się nie zapomina i nie przechodzi nad nimi do porządku dziennego. Nawet dziesięć uratowanych kotów nie równoważy szali jednego straconego…

Kto doświadczył lub ma w sobie dużo empatii, zrozumie. Trzeba bardzo mocno walczyć ze sobą, żeby zachować równowagę wewnętrzną.

Próbowałam przemyśleć wszystkie za i przeciw kocich akcji na 1000 sposobów. Przegadaliśmy to z Mariuszem i Bliskimi wszerz i wzdłuż. Za każdym razem dochodzimy do tych samych wniosków:
Nigdy, choć byśmy nie wiem jak się starali,  nie przewidzimy wszystkiego. Nie opracujemy planu dobrego na każdą możliwą sytuację. Ryzyko jest tutaj elementem nieodłącznym, nieuniknionym. Możemy jedynie je podjąć lub nie. Taki wybór.

Bruno wyluzowany

I drugi pewnik: żaden z przygarniętych przez nas kotów nie miałby najmniejszych szans na przetrwanie pozostawiony bez pomocy w warunkach, w których go znaleźliśmy. Jak w takim świetle przedstawia się sprawa wyboru?

Wracamy do kwestii wrażliwości, empatii… i … koło się zamyka…
 
Każdy z Was ma na ten temat swoje przemyślenia. Każdy oceni to, co robię z własnej perspektywy. Jasna sprawa. Jeśli macie ochotę podzielić się uwagami, radami, zapraszam! Chętnie je przyjmę.

Na drapaku też jest całkiem fajnie


Komentarze