Grzesiu, chcesz kota? (z października 2016 r.)

Zapytałam kiedyś dla hecy kolegę z pracy:

– Grzesiu, chcesz kota?

Wiele osób z najbliższego otoczenia już wie, że często pomieszkują u nas kociaki. „Czworonożne” tematy to zatem nic dziwnego. Czemu więc dla hecy? Bo od dawna doskonale wiedziałam, że choć Grzegorz ma ogromne serce dla zwierzaków, jest zdecydowanym fanem psów, zakochanym bezgranicznie w Yoko, dostojnej i niezwykle fotogenicznej sznaucerce. O, takiej ślicznej:

Dostojna Yoko (zdjęcie zrobione przez właściciela)

Odpowiedź była szybsza niż się spodziewałam – łoskot zamykających się drzwi. Grzesiu uciekł. Bez słowa… I po temacie!

No to teraz spróbujcie sobie wyobrazić moją minę, gdy trzy tygodnie później zadzwoniła do mnie żona Grzesia, Kasia, i powiedziała:

– Kasiu, mąż mi donosi, że masz śliczne malutkie kociaki na wydaniu. Chętnie byśmy jednego przygarnęli…

A to dopiero heca, pomyślałam. I uśmiechnęłam się do siebie, nie tylko w duchu. Koty są czarujące! Koty górą!

A kto dokładnie oczarował Grzesia (ku ogromnemu zadowoleniu Kasi i całej jego rodziny, no i oczywiście mojej wielkiej satysfakcji;)?

Czarnulek i szachraj Stefciu. Puszysta kuleczka z bardzo niewinną minką.

Stefcio z myszką i podusią

A skąd się ten Stefciu u nas wziął?

Wspominałam Wam kiedyś, że poczta pantoflowa działa niezwykle sprawnie również w kocich sprawach. Tak było i w tym przypadku. Od słowa do słowa, przez koleżankę z pracy i koleżankę koleżanki…

Kotów było więcej. Mieszkały na opuszczonej posesji. Wcześniej opiekowała się nimi jej właścicielka, starsza pani, a gdy jej zabrakło, sytuacja znacznie się skomplikowała…

Dodatkowo sprawę utrudniał fakt, że było już dobrze po połowie października, który w tym roku okazał się wyjątkowo kapryśny. Słotnie, zimno z przymrozkami o poranku… I co więcej – informacja o kotach dotarła do mnie w przeddzień wyjazdu w delegację. Nie było wyjścia, akcja łapania musiała poczekać trzy dni. A wymagała dobrego planu i pełnego zaangażowania, bo koty dzikuski, a matka dość agresywna. Z całego stada należało odłowić tylko maluchy. Pozostałe już tak nawykły do życia na wolności, że nie nadawały się do udomowienia. 

No więc umówiłyśmy się z Anią, która próbowała pomóc kociakom po śmierci ich opiekunki, że wracamy do sprawy, gdy tylko przyjadę z Płocka.

Tak też się stało. Dobrze musiałyśmy się nagimnastykować, żeby wyłapać kociaki. Do klatki-łapki chciały wchodzić wszystkie inne, oprócz tych na które polowałyśmy. Choć wszędzie porozkładałyśmy miseczki z karmą, ta w pułapce smakowała najlepiej… Po raz kolejny uruchomione zostały wszelkie metody, no i nie obyło się bez rozlewu krwi… (pomimo rękawic).

Ania, przez cały czas martwiła się bardzo, bo nigdzie w okolicy nie widziała najmniejszego z całej ekipy czarnulka. Do tej pory przychodził razem z resztą, teraz, jak na złość, gdzieś przepadł.
Gdy po długich podchodach i bojach udało nam się złapać i przełożyć do transporterka pozostałą syczącą trójkę przysiadłyśmy wyczerpane na murku w ogrodzie:

– Gdzie ten czarny? – zapytała Ania.

– Czekaj, czekaj – gdzieś miauczy. Słyszysz? Jest w twoim domu, w garażu.

– No co ty?! Jakby tam wlazł?!

Kiedy czarnulowi udało się czmychnąć go garażu i schować w suchym, ciepłym kąciku, tego nie wiemy.

Gdy do niego weszłyśmy, kociak rzucił nam szybkie spojrzenie i zanurkował w ustawione w rogu warsztatu opony.

Chwilkę nam zajęło wydobywanie go stamtąd, ale ostatecznie schwytałyśmy małego spryciarza.

Z transporterkiem pełnym nieco przestraszonych futrzaków ruszyłam prosto do weterynarza.

Przerażone kociaki zaraz po przywiezieniu do Gościńca


Komentarze