Przepraszam was, Lukrecjo i Węgielku! (z września 2016 r.)


Wizyta adopcyjna przebiegła pomyślne. Razem z Kariną, która towarzyszyła mi w całej akcji, przedstawiłyśmy panu Bartkowi kociaki, pomogłyśmy zaaranżować przestrzeń, objaśniłyśmy jak podawać preparat na odporność i kiedy zgłosić się na szczepienia. Następnie podpisaliśmy umowę, pożegnałyśmy się ze wszystkimi domownikami i ruszyłyśmy w drogę powrotną.

W samochodzie dyskutowałyśmy o szczęśliwym zakończeniu sprawy. Cieszyłam się bardzo, ale pusty transporterek na tylnym siedzeniu samochodu, wzbudzał uczucia przeciwne:

– Zbyt długo te kociaki u nas były – westchnęłam.

– Nie martw się, będzie dobrze – odpowiedziała Karina i dodała – teraz powinnaś odpocząć, tak dużo ostatnio się działo. A jak wrócisz z urlopu, na pewno znajdzie się kolejny biedak, którego trzeba będzie ratować. 

I faktycznie było dobrze. Po kilku dniach pan Bartek przysłał wiadomości, w której informował, z kotkami wszystko w porządku, Lukrecja już zupełnie się przyzwyczaiła, a i Węgielek daje się wziąć na kolana i z dnia na dzień jest coraz śmielszy.

No! Teraz to możemy jechać! Kochany Bałtyku czekaj na nas, wyruszamy bladym świtem!
Wrześniowe pachnące lasem i rozgrzane słońcem powietrze, puste o tej porze piaszczyste plaże, borowiki w dębowym zagajniku, wycieczki rowerowe wzdłuż brzegu morza – sielanka. Takiej mi było trzeba!


Piękne wybrzeże wrześniową porą


I lasy pełne grzybów

Trzeciego dnia obudziłam się wyjątkowo wcześnie. Na dworze było pięknie, więc z herbatą i książką usiadłam przed domem. Niestety ani aura, ani ciekawa lektura, ani dobiegający zewsząd śpiew ptaków nie były w stanie zagłuszyć lęku, który obudził się tego poranka razem ze mną (albo raczej obudził mnie o tak wczesnej porze).  Koniecznie muszę napisać do pana Bartka z zapytaniem, co u kociaków. Może to irracjonalne, ale po prostu muszę się upewnić, że nic złego się nie dzieje.

Odczekałam do przyzwoitej pory i wysłałam smsa.

Dzień był wyjątkowo słoneczny, a przy tym nie upalny – idealna pogoda na dłuższą wycieczkę rowerową. Objechaliśmy na dwóch kółkach wszystkie pobliskie miejscowości. Byłoby cudownie, gdyby nie strach, który zagnieździł się już na dobre gdzieś z tyłu głowy. Żadne wiadomości nie przychodziły. Sytuacja powtórzyła się kolejnego dnia i nie zmieniała pomimo kolejnego wysłanego przeze mnie smsa.

Węgielek na kanapie

Po południu obawy wzięły górę, postanowiłam zadzwonić. Dopiero za trzecim razem pan Bartek odebrał telefon:

– Dzień dobry, dlaczego nie odpowiada pan na wiadomości, nie odbiera telefonu? Bardzo się martwię, czy wszystko w porządku, kociaki zdrowe?

Odpowiedź, którą usłyszałam nie tylko niemal ścięła mnie z nóg, ale dotychczasową sielankę zmieniała w piekło:

– Niestety nie. Chciałem wywietrzyć mieszkanie i otwarłem całe okno, myślałem, że kociaki już się przyzwyczaiły… A one postanowiły uciec. Wyskoczyły.

– Słucham? Co zrobiły? Kiedy to się stało? Szukał ich pan? Wystawił pan jedzenie? – ze zdenerwowania zadawałam pytania jedno za drugim…

W rozmowie udało mi się ustalić tyle: kociaki wyskoczyły kilka dni wcześniej. Pan Bartek razem z sąsiadką przeszukali całą okolicę, wystawiali karmę przed drzwi kamienicy, ale ani raz się nie pojawiły. Wystraszony sytuacją oraz ewentualnymi konsekwencjami wynikającymi z niewywiązania się z warunków umowy pan Bartek bał mi się o zajściu powiedzieć. Licząc na to, że podopieczni wrócą, chciał sprawę przeczekać.

Byłam rozżalona, wściekła, zmartwiona, smutna i … bezsilna. Co mogę zrobić na taką odległość? 
W mgnieniu oka uruchomiłam wszystkie dostępne opcje.

Rozpowszechniłam w sieci ogłoszenia o zaginięciu. Wersje papierowe przygotowały i wydrukowały Justyna z Izą. Rozwiesiła je Karina, która cały wieczór i kolejne popołudnia przetrząsała wszystkie zakamarki i zaułki, rozpytywała wśród mieszkańców osiedla. O interwencję poprosiłam moją znajomą pracującą w Towarzystwie Opieki Nad Zwierzętami. Powiadomiłam okoliczne schroniska i fundacje.


Szczęśliwa Lukrecja na drapaku

Z telefonem nie rozstawałam się ani na chwilę. Wyczekiwanie na dobre informacje przyćmiło wszelkie nadmorskie atrakcje.

Dobre wiadomości nie nadeszły. Jeszcze przez tydzień po powrocie łudziłam się i nie chciałam odwołać poszukiwań. Byłam zrozpaczona.
 
Nie mogłam sobie darować, że taka sytuacja się zdarzyła. Przez cały czas analizowałam ją w głowie, szukając gdzie popełniłam błąd.

– Kasia, to nie był twój błąd – przekonywała Asia z TOZ. Sprawdziłam wszystko – rozmawiałam z panem Bartkiem, sprawdziłam warunki, przeczytałam umowę.  To był wypadek. Takie się zdarzają. Wina leży po stronie pana Bartka, że nie powiadomił od razu.

Nie potrafiłam w tych słowach znaleźć pocieszenia. Przed oczami ciągle miałam filigranowego Węgielka biegającego w przerażeniu na swoich chudziutkich łapkach w poszukiwaniu schronienia.

Pokonała mnie ta sprawa zupełnie.

Komentarze

  1. Ojej :(. Może ktoś je znalazł i wziął do siebie, takie śliczne kotki...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam taką nadzieję... Ale czy faktycznie tak było, pewnie nigdy się nie dowiemy. No chyba, że ktoś jakimś cudem trafi w sieci na Gościniec, rozpozna kociaki i do nas napisze! To byłaby cudowna wiadomość :)

      Usuń

Prześlij komentarz