Bianka i Biszkopt – poskramianie dzikusów (z obserwacji i doświadczeń własnych; lipiec 2017 r.)

W poprzednim poście spisałam dla Was porady, które mi samej bardzo się przydały, gdy byłam przerażona i nie wiedziałam, co robić. Myślę sobie jednak, że równie cenny, jak sprawdzone rady, może być dla kogoś opis „konkretnego przypadku”. Sama wiem, że w kryzysowej sytuacji, szukałam wszędzie, chętnie się zatem podzielę.

Bianka i Biszkopt miały 3 miesiące, kiedy do nas trafiły. 

Gdy wypuściłam z transporterka Biankę, pierwszy raz w życiu zobaczyłam, jak kot biega po ścianie…

Gdy wyciągnęłam w kierunku Biszkopta rękę, kociak posikał się ze strachu…

Obydwa maluchy były nową sytuacją przerażone. Ale każdy zachowywał się inaczej.

Bianka syczała, prychała, warczała, kładła uszy i przy każdej próbie zbliżenia się do niej, biegała, jak oszalała, skakała na oślep po wszystkim. Ostrzegała, że będzie drapać i gryźć.

Biszkopta strach paraliżował. Gdy do niego za blisko podeszłam zastygał w bezruchu, cały drżał i zaczynał głośno mruczeć. Tak, koty mruczą również wtedy, gdy czują się zagrożone. To naturalna reakcja obronna – mrucząc, kot próbuje sam siebie uspokoić, „powiedzieć sobie”: spokojnie, będzie dobrze.

Nigdy wcześniej nie miałam tak wystraszonych kociaków. Trzeba było się zmierzyć z kolejnym wyzwaniem.

Pierwsze dwa dni wyglądały tak – gdy, wchodziłam do „kociarni” było w niej cicho, jak makiem zasiał. Kotki siedziały w ukryciu i udawały, że ich nie ma. Nie starałam się ich usilnie szukać, ale napełniając miseczki, czyszcząc kuwetę omiatałam pomieszczenie wzrokiem, by się upewnić, że są i że nic złego im się nie dzieje.

Bianka i Biszkopt ukryte w półce pod stołem (ona zdecydowanie bardziej nieufna)

Jeśli nasze spojrzenia się przypadkiem skrzyżowały, kociaki momentalnie się napinały, kładły uszy, i czekały w pełnej gotowości. Gdy wyszłam i wróciłam po pewnym czasie, już ich nie było w poprzedniej kryjówce. Za każdym razem chowały się w innym miejscu. I doprawdy byłam pod głębokim wrażeniem ich pomysłowości. W niewielkim pomieszczeniu, w którym nie było wiele zakamarków, potrafiły zamaskować się doskonale!

Stosując wyczytane zasady przez pierwsze trzy dni, dałam im czas na zapoznanie się z otoczeniem, opanowanie emocji. Zachowywałam się jak najmniej inwazyjnie. Robiłam tylko to, co było niezbędne i obserwowałam. Przez cały czas jednak do nich mówiłam – o tym co robię, o tym, że nie chcę im zrobić krzywdy i takie tam.

Miałam szczęście, że mogłam sobie pozwolić na to, by kociaków nie łapać na siłę. Regularnie (choć na początku tylko nocą) jadły i załatwiały się. Nie było zatem konieczności, by wzywać weterynarza lub wieźć je do gabinetu. Wizytę spokojnie mogłam opóźnić o kilka dni. Bianka miała wprawdzie zapłakane oczko, ale stan się nie pogarszał.

Po trzech dniach zauważyłam, że moja obecność przestała wywoływać panikę. Kociaki zaczęły z ciekawością wodzić za mną wzrokiem. Wtedy zdecydowałam się  wykonać „test smakołykowy”. Przygotowałam dwa smakowite kawałki kurczaka i położyłam kociakom w ich kryjówce. Nie uciekły, gdy zobaczyły, że się zbliżam, nie zareagowały na wyciągnięta w ich kierunku rękę. Kurczak zniknął po ok. 2 godzinach. Test zaliczony przez obie strony! Sukces!

Jeszcze ciągle czujne i przygotowane do ucieczki

Co ciekawe kryjówki, w której kociaki zjadły smakołyk, już nie zmieniły. Pomimo tego, że włożyłam do niej rękę. Pozostała dla nich azylem na długi czas – gdy coś się działo, hałasowało, momentalnie do niej biegły. Specjalnie zatem tak przearanżowałam pokój, by miały do tej kryjówki łatwy dostęp.

Mnie bowiem też było na rękę, że wybrały akurat to schronienie. W „kociarni” stoi drewniana, szkolna ławka. Bardzo solidna i wielofunkcyjna – służy jako drapak, stół do  podawania leków, kanapa itd. Pod ławką znajdują się dwie głębokie półki, zabudowane z trzech stron. I właśnie jedna z nich stała się azylem Bianki i Biszkopta.

Doskonale się złożyło, bo było to miejsce z jednej stronie ograniczone, z drugiej łatwo dostępne. Siadałam sobie zatem przed tą półką, gadałam do kotów, podrzucałam przysmaki.

Czwartego dnia, gdy zauważyłam, że przysmaki znikają coraz szybciej a kociaki zaczynają rozglądać się za pozostawionymi od samego początku zabawkami, zdecydowałam się spróbować je pogłaskać.

Postawiłam na Biszkopta. I nie pomyliłam się. Kociak wprawdzie cofnął się na widok przybliżającej się ręki, ale dał się dotknąć. Siedząca obok Bianka, również nie czmychnęła, tylko przyglądała się, co będzie się dalej działo.

Od momentu, kiedy pierwszy raz udało mi się pogłaskać Biszkopta, proces socjalizacji ogromnie przyśpieszył. Przy trzecim głaskaniu kociak mruczał już głośno i wystawił brzuszek do smyrania. Przyglądająca się temu Bianka, również pozwoliła się dotknąć. Choć odruch posykiwania pozostał jej jeszcze dość długo, głaskanie polubiła równie mocno, jak brat.

W kolejnych dniach kociaki stawały się coraz odważniejsze. Chętnie wychodziły z kryjówki i nie chowały się do niej, gdy wchodziłam do pokoju. Jeszcze trochę bały się, gdy przez dłuższy czas stałam i przyglądałam się im w pozycji wyprostowanej. Gdy usiadłam lub kucnęłam, było w porządku.

Szóstego dnia udało mi się wziąć obydwa na kolana  i co więcej – zakropić oczka, obejrzeć uszka. Po ośmiu kociaki dały się zapakować do transporterka i bez wielkiej paniki zbadać weterynarzowi.

W naszym przypadku naprawdę wszystkie wyczytane rady się sprawdziły. Oswajanie przebiegło „książkowo”. Aż sama nie mogłam w to uwierzyć. Po tym, co działo się pierwszego wieczora, gdy przywiozłam kociaki do Gościńca, nie mogło pomieścić mi się w głowie, że przez tydzień zrobiliśmy takie postępy!!

Koty są jednak niesamowite. A satysfakcja z niesienia im pomocy, bezcenna!

Dla takich obrazków warto znosić wszelkie trudy ;)

Komentarze