Plan idealny – gorzej z realizacją… (część 1)

Wszyscy zaangażowani w ratowanie kotów z pewnością zgodzą się tytułowym hasłem. Mam rację?

Wśród kociarzy śmiejemy się, że koty „na kilometr” wyczuwają wszystkie intrygi i niweczą plany, nawet te najlepsze. W dniu, w którym akurat chcemy je złapać, na posiłek nie przyjdą wcale, zamiast ścieżki wydeptanej wybiorą w swej kociej przebiegłości zupełnie inną, wejdą do klatki-łapki, najedzą się do syta i z wielką gracją, swobodnie ją opuszczą, śmiejąc się zastawiającemu pułapkę w twarz.

Kocia przeurocza natura! Za to je uwielbiamy. (I za wszystko inne też! Co tu dużo mówić!).

Historia, którą za chwilę Wam opowiem, została zainicjowana właśnie takim „genialnym planem”…

Wiosna. Wczesna. Tu i ówdzie jeszcze trochę śniegu, ale słoneczko już zdecydowanie wyżej i pachnie wiosną wkoło. Sobotnie popołudnie spędzam na porządkach ogrodowych. Trzeba wypielęgnować rabatki przed sezonem. Jeszcze chwila i eksplodują wszystkimi kolorami tęczy. Znów będzie można cieszyć oczy! 





Takie widoki za oknem po prostu uwielbiam















I jeszcze sarenki o poranku, kiedy jedziemy do pracy. Z utęsknieniem czekam na wiosnę...


Od pracy, jak się domyślacie, odrywa mnie telefon. Dzwoni Ola, której jesienią ubiegłego roku, pomagałam łapać na sterylizację kociaki z warsztatu samochodowego mieszczącego się niedaleko jej domu. Udało się nam wówczas schwytać niemal wszystkie dzikuski. Niemal… bo została jedna kotka, która właśnie z największą gracją omijała wszelkie zasieki.

Dzika kotka – wiosna – marcowe kocie gody… Efekty każdy zna. Never ending story…

Dzwoni Ola:

– Kasia, kotka jest. Znów zaczęła przychodzić na jedzonko. Ale śpiesz się, jest okrąglutka. Na pewno w ciąży.

W takiej sytuacji nie ma chwili do stracenia. Sterylizacja aborcyjna jest możliwa tylko we wczesnym etapie (wiem, brzmi strasznie, ale zdecydowanie gorzej dzieje się, gdy nikomu niepotrzebne, dzikie maluchy umierają z głodu, chorób, czy w jeszcze inny tragiczny sposób) . Pacjentkę musi zatem czym prędzej obejrzeć lekarz weterynarii. Umawiam się zatem na kolejny dzień i szykuję akcesoria „łapacza”.

W piękne niedzielne przedpołudnie melduję się na miejscu z całym oprzyrządowaniem, gotowa na dłuższe siedzenie w krzakach. Pachnący tuńczyk i uwielbiane przez koty krople walerianowe służą jako przynęta. Zastawiam „sidła” i wskakuję w tuje.

Ledwo co tam wlazłam, spoglądam zza krzaka na klatkę i nie dowierzam własnym oczom! Kicia siedzi w środku! Minęła może minuta! Biedna kicia była tak głodna, że tym razem dała się podejść. Radość miesza się z żalem wywołanym jej strachem. Czym prędzej nakrywam klatkę kocykiem – koty automatycznie się wtedy uspakajają. 

Jedyne zdjęcie wystraszonej kociej mamy, jakie udało się zrobić

Pięć minut później pędzimy już do zaprzyjaźnionego gabinetu weterynaryjnego (dziękuję, Olu, że z pomocy możemy korzystać nawet w niedzielę; dla wyjaśnienia – w tej akcji udział biorą dwie Ole – zgłaszająca sprawę i ta z gabinetu ;).

Kicia jest okropnie wystraszona. Szamoce się w klatce, biedactwo. Dziś nie uda się jej dokładnie pooglądać. Na pierwszy rzut oka wydaje się bardziej puchata niż okrągła. Mało zatem prawdopodobne, że jest w wysokiej ciąży. Przekładamy ją do dużego, wygodnego kennela i zostawiamy w spokoju. Jutro z samego rana doktor Wiktor się nią zaopiekuje. Odjeżdżam z ciężkim sercem. Niesienie pomocy czasem bywa takie trudne… Myślę, choć wówczas jeszcze nie jestem świadoma najgorszego…

W prawdziwą rozterkę, niemal rozpacz, wprawia mnie dopiero poniedziałkowy telefon z gabinetu.

W słuchawce słyszę przerażony głos:

– Kasia, kicia jest już po zabiegu.

–To świetnie, ale wszystko z nią w porządku? Słyszę, że jesteś zdenerwowana.

– Z kicią tak. Gorzej z małymi?

– Z małymi? – dopytuję zaniepokojona i czuję jak przechodzą mi ciarki – była w zaawansowanej ciąży?

– Nie, gorzej… Ona już urodziła. Doktor ocenia, że około tydzień temu. Rano nie pozwoliła się nawet wziąć na ręce, musieliśmy podać narkozę. Dopiero wówczas się okazało, że karmi.

– O rany! Maluszki zostały gdzieś same. Musimy natychmiast jechać je szukać!

– Kicia jest na stole operacyjnym. Minie dużo czasu zanim zupełnie wybudzi się z narkozy.
A nie ma chwili do stracenia. Dzwonię do Iwonki…

I akcja poszukiwawcza ruszyła niezwłocznie. Iwonka i Ola popędziły na miejsce zdarzenia. Ja zostałam w pracy z głową pełną czarnych myśli i sercem pękającym od niepokoju i zmartwień. A chciałyśmy tak dobrze. Plan był idealny….

W pracy, jak na złość, urwanie głowy. Nie nadążałam odbierać telefonów służbowych, a do tego ciągle dzwonił prywatny. Dziewczyny nie umieją trafić na miejsce, a gdy już docierają właściciel, warsztatu chce wzywać policję. Dotychczas kotami zajmowałam się tam ja, a nie ktoś inny. Widząc obce osoby biegające i zaglądające do wszystkich zakamarków nieco się zdenerwował (nie mogłam go uprzedzić, bo telefon miał ciągle poza zasięgiem; wszystko, jak po grudzie!).

Wyjaśnienia. Przeprosiny. Prośby o pomoc. Nerwówka. Liczenie każdej minuty (kocie oseski nie potrafią się same ogrzać, o braku jedzenia przez kilka godzin nie wspomnę). Koszmar!

Szczerze – nie liczyłam na dobre wieści. I takie niestety nie nadeszły. Po trzech godzinach poszukiwań dziewczyny się poddały. W biurze ledwo się powstrzymywałam, by nie wybuchnąć płaczem. W głowie pulsowała mi bolesna myśl: „one umrą z głodu”.

Ostatnią nadzieją była kocia mama. Plan B zakładał, że zawieziemy ją na miejsce, gdy tylko się obudzi. Może ona doprowadzi nas do maluszków?

(cdn.)

Komentarze